środa, 12 listopada 2014

Wiązka





Głuszenka wpatruje się w wiązkę światła wędrującą wzdłuż ścian.
Światełko zarysowuje kształty pokoju, krąży wzdłuż kątów i jego załamań. Określa kwadrat sufitu, zakreśla profil ścian.
Nasza bohaterka wpatruje się cicho. Jest oniemiała i traci dech. Jej uważność przekracza granice rozsądku. Dobrze wie, że dzieje się coś ważnego.
Momentami wiązka zdaje się słabnąć i mruga - jakby na pożegnanie. Wtedy też traci swą powolną godność, by błyskawicznie - jak w szale - rysować ciąg hieroglifów i mandal, kreślić patyki run, ostre twarze przodków czy sylwetki fantastycznych zwierząt. 
Głusza dostrzega wilka, sarnę i nosorożca,
wyławia oko horusa, jednorożca i panteon Norn.

Ostatecznie światełko ląduje na jej czole a ta, momentalnie i z wyraźną ulgą, zasypia.

Teraz wędruje po białej jak śnieg pustyni. Jest sama a niebo śpi, puste. Biel spopiela krajobraz. Głusza wie, że to, co może zobaczyć, stanowi fatamorganę. Bawi się w kształty i barwy, ubiera myśli w emocje, pozwala emanować pragnieniom. Permanentna monotonia jej ograniczonych zachcianek zaczyna ją nużyć. Staje więc pośród ciszy i pozwala by obrazy przesuwały się bez oporu. Gdy osiągają zenit nieuważności, nikną. 

Przywołana, zewnętrzna nicość szybko dociera do ciała Głuszenki a ta traci poczucie jego konturów. Zaczyna zastanawiać się nad zakończeniem.

(Bezpieczniej skupiać jednak myśli.
Pewniej koncentrować uwagę.)



Uważnie segreguje teraz palce u stóp i dłoni i wtedy dokonuje niemałego odkrycia. Pomiędzy jej dwoma żebrami kryje się mała dziewczynka. Niby serce grzeje się pod jej piersią, a dostrzeżona, nabiera rumieńców. Głusza oddycha głęboko.

Wtedy budzi się i ciężko otwiera oczy.
Widzi ciemność wyraźnie.
Dobrze rozpoznaje pokój, ciężki koc i swój strach.

I nie wie wcale (choć może już podejrzewa) o nikłej, białej wiązce pracującej ciężko
wśród smutnych, nocnych wydm 
jej suchego czoła.


wtorek, 21 października 2014

Prawdziwy





- Raz w życiu spotkałam prawdziwego wilka.
Pocałowałam go w ciepłe miejsce pod szyją 
i nie przemienił się w człowieka.


Pomimo moich wielu próśb, zupełnie nie chciał mnie skrzywdzić.



poniedziałek, 22 września 2014

Rejs




Głuszenka nie spała dobrze. Przez pokój przemykała północ, łóżko gniotło w policzki, stopy chciały się wymknąć. Niezasłonięte, nagie okna stawały się ekranami. Głuszenka z nogami w górze. Zatopiona w pościeli. Bezbronna.
Chciałaby wylegiwać się pośród astrów, frezji, polnych maków. Afirmacja. Wizualizacja. Kontra łapczywa noc.
Wcale nie spała dobrze. Chciała nałykać się światła, marzyła jej się słodcz melatoniny. Jednak ogromne szyby dawały tyle miejsca, otwierały, wołały nieskończenie czarnymi ustami. Hojnie wpuszczały noc. Głuszenka lunatyczka. Całkiem już pokorna, uparcie wpatrywała się w przeszłość.








Biały kot mechanicznie chłeptał. W górze pokoju zamajaczyły fale. Ogromny, przepastny pokład. Samoistnie żeglujący ster i twoje wąskie, nagie stopy. Poruszasz się zwinnie jak kot, depczesz po burcie, nie wiadomo po co i komu rozrzucając okruchy. Tylko nie wpadnij w odmęty. Omijaj czarne szczeliny. U góry coś łomoce. Wciąga cię majaczące, białe jak dziecko, woła cię pełne nadziei, kołyszące się wraz z wami, wysokie, wysokie, bocianie gniazdo, które naraz pragniesz osiodłać, odważnie posiąść, okiełznać nocnymi udami. 

Słyszysz, syreny pieją. Wściekła piana i tyle Afrodyt wokoło. Błękit, granat, błękit. I tyle możliwych pocałunków. Usłysz. To fale domagają się swego.
Dziewczyno, podziwiaj gwiazdy (uciekaj przed strzałą Oriona).
Wejdź pod pokład, dziecko.
To wszystko twoje.

Głuszenka prostuje nogi, palcami przeczesuje przestrzeń
(i zawsze, zawsze można wskoczyć).

Jak wygodnie samotnie żeglować.



poniedziałek, 1 września 2014

Dwa miliony


Wszystko zaczęło się od tych dwóch milionów. Mogliśmy się bez nich obyć, ale skoro spłynęły tak nagle... 
Snuliśmy wiele planów a każdy zakątek niedopieszczonych marzeń, każda geograficzna strefa stała przed nami otworem. Ja miałam dwie kieszenie, ty także. Każdy wziął swoją część, po czym postanowiliśmy zaczekać. W końcu - nic nadzwyczajnego, czasem zdarzają się cuda. Nie ma co bez potrzeby stawiać świata do góry nogami.
Nie wiedziałam, co dalej. Świat stał się mały jak moja dłoń. Wszystkie tory kolejowe układały wzór nieskończoności zamkniętej w czterech ścianach naszego pokoju. Światłość była oszałamiająca. To przyszło lekko, a ty byłeś obok.

Ubrałam czerwone krótkie spodenki i spakowałam plecak. Nie był pełen nawet w trzech czwartych, ale co miałabym wziąć w podróż na koniec świata? Zabraliśmy ze sobą Torresa, widokówkę z Seattle i lornetkę. Rano byliśmy już w samochodzie.

Wąskie drogi i niskie niebo. Chmury duszące jak para po długiej kąpieli. Ciążył nam środek ziemi i trudno byłoby poderwać się do lotu. Próbowałam łapać powietrze, ale to stawało się nudne. Z dwoma milionami w kieszeniach zjedliśmy lody i wypiliśmy sok z mango. W loteryjce wygrałam kolejne 1000 dolarów. Powiedziałeś, że można by je jakoś ładnie wydać, kupiłam więc tusz do rzęs. Nic nie zajechało nam drogi. 



***

Zamieszkaliśmy w pokoju numer 48. Był nad wyraz przestronny, ale i tak pootwieraliśmy wszystkie okna. Nic nie chciało przekroczyć granicy, choć widzieliśmy, że wyżej latają jaskółki, a w trawie kryje się zapewne mnóstwo pracowitych i ciemnych stworzeń. Wyjęłam banknoty i położyłam na blacie stołu. Ty nalałeś wina. Czuwaliśmy do skutku.
Nad ranem zaczęły drżeć, a około 7 pokryły się kroplami rosy, myślę, że przed 10 rozwinął się pierwszy pąk. Zapachniało. Powiedziałeś, że tak pachnie Bagdad, ale ja poczułam zapach pierwiosnków.
Wreszcie zasnęłam znużona narodzinami.





Mieliśmy wyruszyć o północy. Zakopałam część banknotów odszukawszy najżyźniejszy zakątek z dala od lasu i dzikich zwierząt. Powiedziałeś, że jestem urocza i że byłaby ze mnie dobra mama, po czym pocałowałeś mnie prosto w serce.
Właściwie to mogliśmy sobie darować tę jedną miłość nie w porę. Myślę, że gdyby nie ona, byłoby mi ładnie w koronce z nici autostrad, z bordowymi ustami nasyconej kobiety. Ale byłeś uparty, a łóżko wydawało się takie wygodne. Miliony piły w napięte uda, czuliśmy jak tężejemy. Nasze ciała wypełniała przyszłość a ja poczułam jak kolejne pąki rozwierają główki, jak droczą się ze skórą otwierając ją na nowe przestrzenie.

I może gdyby nie tamto przerażenie. Teraz zastanawiam się czy sok z mango nie był sfermentowany. A może to to zbyt długie czuwanie. Coś, tak, coś zamroczyło moje myśli. Przysięgam, kochany, ty nie miałeś z tym nic wspólnego, może coś mnie zraniło, ostra jak nóż krawędź liścia, a może chodzi o któryś kawałek ciała zbyt ciężko odpadającego podczas miłosnych wynurzeń.
Twierdzę, że mogła to być też kwestia zbyt wąskiego łóżka. 

Gdybym wiedziała. Ale moja głowa nie miała z tym nic wspólnego. Wypowiedziałam jego imię tymi niemymi ustami, w ciemności. Jęknęłam właściwie. Kto by zwrócił na to jakąkolwiek uwagę. 

A jednak.



Takie już je znalazłam. 
Rano znalazłam je zwiędnięte.



sobota, 5 kwietnia 2014

Umyłam zęby, nakarmiłam kota, wyrzuciłam do kosza twoje ości.



Ty sobie najspokojniej w świecie grałeś w klasy.
Był bardzo jasny dzień, widziałam przez okno, jak dwóch malutkich chłopców liże czerwone lizaki. Wydawało mi się przez chwilę, że coś tu jest nie na miejscu, że chyba powinien nastąpić jakiś przewrót. Z góry spaść martwe ciało niebieskie. Ale nie, dzień toczył się powoli, minuta po minucie.
Na parapecie rosła paproć. Zanim ją strąciłam, wypuściła nowy liść, który jawił się bardzo obiecująco.
Ogólnie nasze mieszkanie miało wszelkie zalążki bycia ostoją życia.
Gdyby nie to jedno martwe ciało, myślę, że mogłoby nam się udać.

Mówiłeś zawsze, że mam w sobie jedno takie miejsce.

Umyłam zęby, nakarmiłam kota, wyrzuciłam do kosza twoje ości.
Słońce prażyło w nagie stopy. Nad moim prawym uchem postarzał się włos.
Na patelni zasyczało. I kot zasypał kuwetę.
Wszystko szło naprawdę całkiem dobrze.
I pomyślałam wtedy, że coś tu jest nie tak, że z nieba powinno spaść coś istotnie ciężkiego.

Słońce tak bezlitosne.
I wtedy.
Łokciem strąciłam paprotkę.
Mam więc na koncie jedną śmierć.
Ale to słońce, to ciągłe słońce, ten żar i ta jasność.

Mówiłeś zawsze, że mam w sobie jedno takie miejsce.
Ale to słońce...
Doprawdy...

(wykrój mi trochę cienia)

Czasami
potrzebuję
się schronić.

niedziela, 16 lutego 2014

Gra



Przed moimi oczami, po ladzie przy której oboje staliśmy, tańczyły krasnoludki. Pewnie myślałeś, że dobrze się bawię, że podoba mi się dźwięk liry i tybetańskich trąb. Ale nie, zrobiło się trochę chłodno, więc grzejąc ręce w kieszeniach spodni, wpatrywałam się w to, co miałam nadzieję, ty także widzisz i śmiejesz się razem ze mną.
Z nieba spadał lipcowy chłód, ziemia zaczynała marznąć. Nasze stołki pokryła cienka warstwa wilgoci a do głów zaczęła pukać młodziutka chęć powrotu.
Ale to nie miał być ostatni wieczór. Coś dopiero chciało się wylęgnąć i czekaliśmy aż do gwiazd, do butelki wina oczekującej zapewne w którejś z twoich toreb i papierosa, którego zapalimy wspólnie, łącząc zapachy słów, co przestraszone zimnem wolały kryć się jeszcze za wałami ust. Oswojenia było nam trzeba tych niezgrabnych magnetycznych ruchów, ciężkich jak kotwica spojrzeń, które za każdą nieudolną próbą przesunięcia z niebagatelną ulgą lądowały w tobie. Wokół nas czatowała nieograniczona noc. 

Kant stołu pokryty ceratą przenosił mnie błyskawicznie w spędzone pod namiotem noce, kiedy ukryci przed upartym deszczem graliśmy w karty, popijając zagrzane nad butlą z gazem alkohole i wiercąc się w mokrych skarpetkach zapominaliśmy, że czeka nas za chwilę równie mokre spanie, wypchane zapachem niedosuszonych swetrów, rozchlapanej w nieuwadze kawy czy wytartej rękawem kałuży zup, sosów i herbat.
Cerata w zielone kwiaty.
- Nie rwij, może się jeszcze przydać.
- Przecież jest moja.
- Więc czemu ją niszczysz.
Całe dnie potrafiliśmy przesiedzieć pod dachem namiotu. Zdarzały się takie lata, że ulewa za ulewą przetaczały się nad nami i tylko silna potrzeba pójścia do ubikacji albo spojrzenia w niebo, by stwierdzić czy to jeszcze długo potrwa, mogła nas wypchnąć na chwilę poza jego ramiona. Najgorzej, że z wewnątrz niewiele było widać, okna spływały deszczem, ściany ujawniały jedynie maleńkie kropelki. I tylko ucho mogło wychwycić zmianę.
- Wykładam się.
- Już?
- No tak mi rozdałaś.
- Może lepiej będzie, jak ty będziesz tasował.
- Czemu, mi to pasuje.
Łyk wina, przełknięcie kropli drożdżowego piwa, papieros, zupa. Karty.
A pod tym wszystkim cerata. Wypaprana, wymacana, polana woskiem. Wilgotna. I na pewno śmierdząca zatęchłym powietrzem, plastikiem, którego nikt nie wietrzy. Nie lubiłam jej, po dotknięciu wciskałam dłoń w rękaw, oddając mu mokrość i lepkość.

Ta była inna.
- Jesteś już śpiąca?
- Troszkę.
- Może się przejdź pod scenę, poruszasz się.
- Nie, tu mi dobrze. Tam już wszyscy są nawaleni jak bąki, ocierają się o siebie w dzikim pląsie.
- To może właśnie jest im cieplej.
- Wolę tu.
Więc cerata i krasnoludki. I twoje oczy brązowe. Wiedziałeś, że zbudowałam dla nich szopkę i posadziłam las? Założę się, że miałyby się doskonale na jelenim pyszczku, mogłyby go chronić i ostrzegać przed każdym niebezpieczeństwem. Przed sceną kręci się kilkanaście par i kilkadziesiąt solistów. Kołyszą się, wirują lub wiercą obserwując muzyków. Każdemu daje się we znaki chłód wieczoru tak nieoczekiwany dla upalnego dnia. Wyczuć można drobny dysonans. Dlaczego nie wracamy? Niektórzy zaczynają spoglądać z niepokojem w niebo poszukując potwierdzenia dobiegających zza gór grzmotów i jasnych przebłysków. I tylko my siedzimy, wpatrzeni w pląsy i karambole, w tańczących i w zastanych. Widzimy wszystko.
- Może jednak się przejdziesz? Przecież i tak nic już dziś pewnie nie kupią.
- Dobrze. Dobrze mi tak, jak jest.
Do tej muzyki właściwie nie da się tańczyć. Jest jak ślizganie węża lub wędrówka jaszczurki. Potrzebujący pary nie mogą przebić się przez jej rozkazy, zbliżając się do partnera, nikną gdzieś w nocy, wychylają się i znikają, przytulają, suną wzdłuż karków i szyj, aby za chwilę znów zbłądzić. A może właśnie odnaleźć siebie. Twarzą w twarz.

Wyjazdów pod namiot było wiele i z wieloma ludźmi. Ale ja najlepiej pamiętam deszcze. W deszczu najlepiej widać uczucia. Niektórzy razem z nim idą spać, inni zaczynają rozmawiać. W jednych czai się strach, okrywają się szczelnie i patrzą na plamy, pojawiające się na płachtach namiotu. Wraz z nimi wstępują w niego wówczas duchy robaków i zmory wszystkich trupów. Wchodzą bez zaproszenia strachy, kostucha z zaokrągloną jak księżyc kosą, przychodzą zapomniane matki, ojcowie tyrani i wiele, wiele innych.
Drugich morzy sen albo wódka.
A jeszcze inni grają w karty.
I ja często grałam w karty.
- Chyba poukrywałaś wszystkie niższe piki i wyższe kiery.
- Szybko się zniechęcasz. Nawet nie zdążyłam wyłożyć.
I miałam tak, że dopóki nie wygrałam, nie mogłam położyć się spać. Więc graliśmy z latarką podczepianą pod stelaż, ze świecą albo w pobliżu latarni przeświecających przez plastikowe okna. A jak już się zdarzyło, że nie udało się wygrać, musiałam wyjść. W deszcz, w burzę, w ulewę.
I może właśnie na to czekałam, aż uda mi się nie wygrać. Ostatecznie.

Nasze stoisko stawało się coraz bardziej tajemnicze, ludzie zerkali pytająco, ale zauważając wyprostowane, świadome postawy, obniżali wzrok i akceptując bezużyteczny nocny kram, odstępowali dalej. Było już zbyt ciemno, aby cokolwiek kupować. Może skusiłby się na to ten lub inny po pląsach, ale nie pojawiali się, nie podchodzili. Może też dlatego, że zza stoliko-lady, za którą siedzieliśmy, nie było nas wcale widać. Trzeba się było wychylić.
- Napiłabym się czegoś – powiedziałam wtedy.
- Tak, ja też.
Założę się, że kawałek od blasku latarni i świateł rzucanych ze sceny znalazłoby się mnóstwo świetlików. Tymczasem robiło się coraz ciemniej i zaczynał dopadać nas lęk. Wilgoć dobierała się do ubrań i dawała o sobie znać nagrzanej dotąd skórze. Nasze twarze traciły wdzięk, oczy ubywały z jasności.
- A tak właściwie – wskazałam na nią, siedzącą przed naszym stoikiem, tuż przed naszymi oczami. A może pod nimi – co ona tutaj robi?
Nasze oczy skupiły się na ciemnej postaci, siedzącej w kucki na stercie z dywanów i szali, które wyłożyliśmy z samego rana. Wydawała się całkiem nieobecna, pokiereszowana przez noc, odległa.
- Zabrałem ją rano z drogi, uparła się, żeby z nami jechać.
- Mogła zostać w domu.
Trąby wciąż dawały znać o sobie.
- Nalej mi wina – powiedziałam. A on otworzył torbę i rozlał nam je do plastikowych kubków.
- Nie znam się, ale jej chyba też powinieneś nalać.
- Ona nie chce, widzisz, wspomina coś.
Pijemy więc, a wino rozchodzi się po naszych ciałach. Czujemy w tym momencie, jak ciepło poskramia przygotowane do obrony dłonie, jak rozluźnia mięśnie twarzy, rozświetla zapadnięte oczy. I wtedy uśmiechamy się do siebie. Myślę nawet, że w tej chwili jesteśmy szczęśliwi.
Wstaję na chwilę, żeby przesunąć misy, o które można zahaczyć roztańczonym krokiem i czuję, że ty też wstajesz. I choć teraz nie jestem już tego taka pewna, czuję wtedy, jak dotykasz dłonią moich pleców i robisz to tak powoli, że widzę jak skrzaty nabierają oddechu. Uśmiechamy się do siebie nieśmiało, stykamy na moment podobieństwem drgania warg, a nasze oczy budzą największe nadzieje i chyba znowu czujemy, że dopływany do wyspy.
Kubek zabarwił się na bordowo. Zdążam wychwycić, że wybrałeś ciemne, półsłodkie, bardzo gęste. Uwielbiam takie wina i wydaje mi się przez chwilę, że odnajduję spokój.
Na scenę wstępują kobiety w czerni i w brązach. Pod nią – rozchodzą się ludzie, kołyszą niepewnie, nie ufając stopom. Zaczyna kropić i postać przed nami odwraca się z pytajnikiem w oczach.
Patrzysz na mnie. A twoje oczy wciągają jak magnes.
- Moglibyśmy tu spać.
- Gdzie?
- Pod stolikiem.
- Moglibyśmy.
- Możesz spać, jak chcesz.
- Pewnie, marzę o tym.
- Zostawię ci butelkę wina.
- Przemyślę to. Ale musiałbyś zostawić coś więcej.
Uśmiechamy się i widzę, jak wychodzisz z lasu na polanę. Sprawdzasz czy możesz swobodnie przez nią przejść, nie uciekając. Pada coraz bardziej swobodnie, ale nie ruszamy się z miejsc. Twoje usta są ciemno-bordowe i większe, głębsze niż w rzeczywistości. Mokniesz. I ja moknę.
- Moglibyśmy iść pod scenę.
- Ale trzeba by to złożyć.
- Ona może przypilnować.
- Nie.
- Chciałbym iść pod scenę.
- Ja też bym chciała.
Popijamy wino. Uśmiechamy się do siebie. Przypominasz mi ojca, za którym tęsknię. Delikatnie chwytasz mnie za rękę, głaszczesz, dotykasz linii, poznajesz los. Zaczynamy się wiercić. Wszystko zdaje się moknąć, nasze ręce, kamionkowe talerze, szale, zerkam na wszystkie strony, szukam, ale pada i pada, jest coraz zimniej i trzeba się wreszcie schronić.
- To idź.

I wstaję. Idę. W deszczu już, w ulewie, zaczyna grzmieć. Rodzi się burza. Niebo rozrywa wrzask i deszcz jak łzy spada z nieba.
Nie ma już po co wracać. Namiot, jak stał, tak stoi, a w nim zmory i dreszcze, deszcze i duchy zmarłych. Ona wstała i weszła pod stół, ukryła się pod ceratą. I został tylko deszcz i krople. I ta szaleńcza muzyka. I taniec. I namiot i płacz. I może jakieś puste kubki, lepkie wargi i ręce.

To ty miałeś tasować.