Ty sobie najspokojniej w świecie grałeś w klasy.
Był bardzo jasny dzień, widziałam przez okno, jak dwóch
malutkich chłopców liże czerwone lizaki. Wydawało mi się przez chwilę, że coś
tu jest nie na miejscu, że chyba powinien nastąpić jakiś przewrót. Z góry spaść
martwe ciało niebieskie. Ale nie, dzień toczył się powoli, minuta po minucie.
Na parapecie rosła paproć. Zanim ją strąciłam, wypuściła
nowy liść, który jawił się bardzo obiecująco.
Ogólnie nasze mieszkanie miało wszelkie zalążki bycia ostoją
życia.
Gdyby nie to jedno martwe ciało, myślę, że mogłoby nam się
udać.
Mówiłeś zawsze, że mam w sobie jedno takie miejsce.
Umyłam zęby, nakarmiłam kota, wyrzuciłam do kosza twoje
ości.
Słońce prażyło w nagie stopy. Nad moim prawym uchem
postarzał się włos.
Na patelni zasyczało. I kot zasypał kuwetę.
Wszystko szło naprawdę całkiem dobrze.
I pomyślałam wtedy, że coś tu jest nie tak, że z nieba powinno
spaść coś istotnie ciężkiego.
Słońce tak bezlitosne.
I wtedy.
Łokciem strąciłam paprotkę.
Mam więc na koncie jedną śmierć.
Ale to słońce, to ciągłe słońce, ten żar i ta jasność.
Mówiłeś zawsze, że mam w sobie jedno takie miejsce.
Ale to słońce...
Doprawdy...
(wykrój mi trochę cienia)
(wykrój mi trochę cienia)
Czasami
potrzebuję
się schronić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz