Przed moimi oczami, po ladzie przy której oboje
staliśmy, tańczyły krasnoludki. Pewnie myślałeś, że dobrze się bawię, że podoba
mi się dźwięk liry i tybetańskich trąb. Ale nie, zrobiło się trochę chłodno,
więc grzejąc ręce w kieszeniach spodni, wpatrywałam się w to, co miałam
nadzieję, ty także widzisz i śmiejesz się razem ze mną.
Z nieba spadał lipcowy chłód, ziemia zaczynała
marznąć. Nasze stołki pokryła cienka warstwa wilgoci a do głów zaczęła pukać
młodziutka chęć powrotu.
Ale to nie miał być ostatni wieczór. Coś dopiero chciało
się wylęgnąć i czekaliśmy aż do gwiazd, do butelki wina oczekującej zapewne w
którejś z twoich toreb i papierosa, którego zapalimy wspólnie, łącząc
zapachy słów, co przestraszone zimnem wolały kryć się jeszcze za wałami ust. Oswojenia
było nam trzeba tych niezgrabnych magnetycznych ruchów, ciężkich jak kotwica
spojrzeń, które za każdą nieudolną próbą przesunięcia z niebagatelną ulgą lądowały
w tobie. Wokół nas czatowała nieograniczona noc.
Kant stołu pokryty ceratą przenosił mnie błyskawicznie
w spędzone pod namiotem noce, kiedy ukryci przed upartym deszczem graliśmy w
karty, popijając zagrzane nad butlą z gazem alkohole i wiercąc się w mokrych
skarpetkach zapominaliśmy, że czeka nas za chwilę równie mokre spanie, wypchane
zapachem niedosuszonych swetrów, rozchlapanej w nieuwadze kawy czy wytartej
rękawem kałuży zup, sosów i herbat.
Cerata
w zielone kwiaty.
- Nie
rwij, może się jeszcze przydać.
-
Przecież jest moja.
-
Więc czemu ją niszczysz.
Całe
dnie potrafiliśmy przesiedzieć pod dachem namiotu. Zdarzały się takie lata, że ulewa za ulewą przetaczały się nad nami i
tylko silna potrzeba pójścia do ubikacji albo spojrzenia w niebo, by stwierdzić
czy to jeszcze długo potrwa, mogła nas wypchnąć na chwilę poza jego ramiona. Najgorzej,
że z wewnątrz niewiele było widać, okna spływały deszczem, ściany ujawniały
jedynie maleńkie kropelki. I tylko ucho mogło wychwycić zmianę.
-
Wykładam się.
-
Już?
-
No tak mi rozdałaś.
-
Może lepiej będzie, jak ty będziesz tasował.
-
Czemu, mi to pasuje.
Łyk
wina, przełknięcie kropli drożdżowego piwa, papieros, zupa. Karty.
A
pod tym wszystkim cerata. Wypaprana, wymacana, polana woskiem. Wilgotna. I na
pewno śmierdząca zatęchłym powietrzem, plastikiem, którego nikt nie wietrzy.
Nie lubiłam jej, po dotknięciu wciskałam dłoń w rękaw, oddając mu mokrość i
lepkość.
Ta
była inna.
-
Jesteś już śpiąca?
-
Troszkę.
-
Może się przejdź pod scenę, poruszasz się.
-
Nie, tu mi dobrze. Tam już wszyscy są nawaleni jak bąki, ocierają się o siebie
w dzikim pląsie.
-
To może właśnie jest im cieplej.
-
Wolę tu.
Więc
cerata i krasnoludki. I twoje oczy brązowe. Wiedziałeś, że zbudowałam dla nich
szopkę i posadziłam las? Założę się, że miałyby się doskonale na jelenim
pyszczku, mogłyby go chronić i ostrzegać przed każdym niebezpieczeństwem. Przed
sceną kręci się kilkanaście par i kilkadziesiąt solistów. Kołyszą się, wirują
lub wiercą obserwując muzyków. Każdemu daje się we znaki chłód wieczoru tak
nieoczekiwany dla upalnego dnia. Wyczuć można drobny dysonans. Dlaczego nie wracamy? Niektórzy zaczynają spoglądać z niepokojem w
niebo poszukując potwierdzenia dobiegających zza gór grzmotów i jasnych
przebłysków. I tylko my siedzimy, wpatrzeni w pląsy i karambole, w tańczących i
w zastanych. Widzimy wszystko.
-
Może jednak się przejdziesz? Przecież i tak nic już dziś pewnie nie kupią.
-
Dobrze. Dobrze mi tak, jak jest.
Do
tej muzyki właściwie nie da się tańczyć. Jest jak ślizganie węża lub wędrówka
jaszczurki. Potrzebujący pary nie mogą przebić się przez jej rozkazy, zbliżając
się do partnera, nikną gdzieś w nocy, wychylają się i znikają, przytulają, suną
wzdłuż karków i szyj, aby za chwilę znów zbłądzić. A może właśnie odnaleźć
siebie. Twarzą w twarz.
Wyjazdów
pod namiot było wiele i z wieloma ludźmi. Ale ja najlepiej pamiętam deszcze. W
deszczu najlepiej widać uczucia. Niektórzy razem z nim idą spać, inni zaczynają
rozmawiać. W jednych czai się strach, okrywają się szczelnie i patrzą na plamy, pojawiające się na płachtach namiotu. Wraz z nimi wstępują
w niego wówczas duchy robaków i zmory wszystkich trupów. Wchodzą bez
zaproszenia strachy, kostucha z zaokrągloną jak księżyc kosą, przychodzą
zapomniane matki, ojcowie tyrani i wiele, wiele innych.
Drugich
morzy sen albo wódka.
A
jeszcze inni grają w karty.
I
ja często grałam w karty.
-
Chyba poukrywałaś wszystkie niższe piki i wyższe kiery.
-
Szybko się zniechęcasz. Nawet nie zdążyłam wyłożyć.
I
miałam tak, że dopóki nie wygrałam, nie mogłam położyć się spać. Więc graliśmy
z latarką podczepianą pod stelaż, ze świecą albo w pobliżu latarni przeświecających
przez plastikowe okna. A jak już się zdarzyło, że nie udało się wygrać,
musiałam wyjść. W deszcz, w burzę, w ulewę.
I
może właśnie na to czekałam, aż uda mi się nie wygrać. Ostatecznie.
Nasze
stoisko stawało się coraz bardziej tajemnicze, ludzie zerkali pytająco, ale
zauważając wyprostowane, świadome postawy, obniżali wzrok i akceptując bezużyteczny
nocny kram, odstępowali dalej. Było już zbyt ciemno, aby cokolwiek kupować.
Może skusiłby się na to ten lub inny po pląsach, ale nie pojawiali się, nie podchodzili. Może też dlatego, że zza
stoliko-lady, za którą siedzieliśmy, nie było nas wcale widać. Trzeba się było
wychylić.
- Napiłabym
się czegoś – powiedziałam wtedy.
- Tak,
ja też.
Założę
się, że kawałek od blasku latarni i świateł rzucanych ze sceny znalazłoby się
mnóstwo świetlików. Tymczasem robiło się coraz ciemniej i zaczynał dopadać nas
lęk. Wilgoć dobierała się do ubrań i dawała o sobie znać nagrzanej dotąd
skórze. Nasze twarze traciły wdzięk, oczy ubywały z jasności.
-
A tak właściwie – wskazałam na nią, siedzącą przed naszym stoikiem, tuż przed
naszymi oczami. A może pod nimi – co ona tutaj robi?
Nasze
oczy skupiły się na ciemnej postaci, siedzącej w kucki na stercie z dywanów i
szali, które wyłożyliśmy z samego rana. Wydawała się całkiem nieobecna,
pokiereszowana przez noc, odległa.
-
Zabrałem ją rano z drogi, uparła się, żeby z nami jechać.
-
Mogła zostać w domu.
Trąby
wciąż dawały znać o sobie.
-
Nalej mi wina – powiedziałam. A on otworzył torbę i rozlał nam je do
plastikowych kubków.
-
Nie znam się, ale jej chyba też powinieneś nalać.
-
Ona nie chce, widzisz, wspomina coś.
Pijemy
więc, a wino rozchodzi się po naszych ciałach. Czujemy w tym momencie, jak
ciepło poskramia przygotowane do obrony dłonie, jak rozluźnia mięśnie twarzy,
rozświetla zapadnięte oczy. I wtedy uśmiechamy się do siebie. Myślę nawet, że w
tej chwili jesteśmy szczęśliwi.
Wstaję
na chwilę, żeby przesunąć misy, o które można zahaczyć roztańczonym krokiem i
czuję, że ty też wstajesz. I choć teraz nie jestem już tego taka pewna, czuję
wtedy, jak dotykasz dłonią moich pleców i robisz to tak powoli, że widzę
jak skrzaty nabierają oddechu. Uśmiechamy się do siebie nieśmiało, stykamy na
moment podobieństwem drgania warg, a nasze oczy budzą największe nadzieje i
chyba znowu czujemy, że dopływany do wyspy.
Kubek
zabarwił się na bordowo. Zdążam wychwycić, że wybrałeś ciemne, półsłodkie, bardzo gęste. Uwielbiam takie wina i wydaje mi się przez chwilę, że
odnajduję spokój.
Na
scenę wstępują kobiety w czerni i w brązach. Pod nią – rozchodzą się ludzie,
kołyszą niepewnie, nie ufając stopom. Zaczyna kropić i postać przed nami
odwraca się z pytajnikiem w oczach.
Patrzysz
na mnie. A twoje oczy wciągają jak magnes.
-
Moglibyśmy tu spać.
-
Gdzie?
-
Pod stolikiem.
-
Moglibyśmy.
-
Możesz spać, jak chcesz.
-
Pewnie, marzę o tym.
-
Zostawię ci butelkę wina.
-
Przemyślę to. Ale musiałbyś zostawić coś więcej.
Uśmiechamy
się i widzę, jak wychodzisz z lasu na polanę. Sprawdzasz czy możesz swobodnie
przez nią przejść, nie uciekając. Pada coraz bardziej swobodnie, ale nie
ruszamy się z miejsc. Twoje usta są ciemno-bordowe i większe, głębsze niż w
rzeczywistości. Mokniesz. I ja moknę.
-
Moglibyśmy iść pod scenę.
-
Ale trzeba by to złożyć.
-
Ona może przypilnować.
- Nie.
-
Chciałbym iść pod scenę.
-
Ja też bym chciała.
Popijamy
wino. Uśmiechamy się do siebie. Przypominasz mi ojca, za którym tęsknię. Delikatnie
chwytasz mnie za rękę, głaszczesz, dotykasz linii, poznajesz los. Zaczynamy się
wiercić. Wszystko zdaje się moknąć, nasze ręce, kamionkowe talerze, szale, zerkam
na wszystkie strony, szukam, ale pada i pada, jest coraz zimniej i trzeba się wreszcie
schronić.
-
To idź.
I
wstaję. Idę. W deszczu już, w ulewie, zaczyna grzmieć. Rodzi się burza. Niebo rozrywa
wrzask i deszcz jak łzy spada z nieba.
Nie
ma już po co wracać. Namiot, jak stał, tak stoi, a w nim zmory i dreszcze,
deszcze i duchy zmarłych. Ona wstała i weszła pod stół, ukryła się pod ceratą. I
został tylko deszcz i krople. I ta szaleńcza muzyka. I taniec. I namiot i płacz.
I może jakieś puste kubki, lepkie wargi i ręce.
To
ty miałeś tasować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz